Z kontrabasem i bez szlaku…
czyli o pierwszym wyjeździe kursu 2024/2026

Jest 20 września, pogodne piątkowe popołudnie. Ok. 17:30 na I peronie Katowickiego Dworca PKP zaczynają zbierać się śmiałkowie, którzy postanowili spróbować swoich sił na Kursie Przewodników Beskidzkich. To pierwszy kursowy wyjazd, więc każdy po wkroczeniu na peron szuka twarzy, które może kojarzyć z wykładu. Zlokalizowanie kursowej ekipy nie jest jednak trudne – jest nas na tegorocznym kursie naprawdę sporo. “Wcale nie mam największego plecaka” – ta myśl, wraz z uczuciem ulgi, towarzyszy niejednej osobie dołączającej do stojącego na peronie grona.
17:49 – pociąg odjeżdża z dworca, a my zaczynamy swoją przygodę. Jego stacja docelowa to Zwardoń, my jednak wysiadamy w Rajczy (po wcześniejszej przesiadce w Węgierskiej Górce na komunikację zastępczą). Jest już ciemno i trochę chłodniej niż w Katowicach, więc chwila na ubranie się i wyjęcie czołówek. Można też zrobić ostatnie zakupy – przez kolejne dwa dni nie będzie takiej okazji. Dowiadujemy się, że do Chaty na Zagroniu poprowadzi nas Adrian, który trochę doświadczenia zdobył już na wcześniejszym kursie, ale drogę do zdobycia przewodnickiej blachy, będzie kontynuował z nami. Mamy okazję pierwszy raz na żywo zobaczyć elementy, które poznaliśmy na wykładzie z metodyki. Przeliczeni, wyruszamy. Mamy dotrzeć na miejsce ok. 23, więc między sobą zastanawiamy się, czy my tym żółtym szlakiem to będziemy się czołgać, bo przecież ta wędrówka powinnam nam zająć jakieś 1,5 godziny. I tu pierwsza niespodzianka – żaden żółty szlak nam dzisiaj nie będzie dany – idziemy bezszlakowo. No to nieźle, jak na pierwszy wypad – po ciemku i bez szlaku. Ale z Adrianem na czele docieramy do celu, po drodze mając jeszcze okazję być świadkami wspaniałego spektaklu – rykowiska jeleni.
Chata na Zagroniu wita nas ciepło (i to wcale nie dlatego, że nagle tłoczy się w niej jakieś 40 osób;). Szybkie zajęcie materacy i można zacząć wieczorne śpiewanie. Przecież nie po to Bartek niósł na plecach kontrabas, żeby na nim nie zagrać! (Zanim jednak czytający tę relację weźmiecie go za kompletnego wariata, to wiedźcie, że kontrabas to gitara. Spora, bo spora, w futerale dużym, bo dużym, ale nadal gitara). Takiej orkiestry chyba nikt z nas się nie spodziewał. Bo choć kontrabas okazał się być gitarą, to nie jedyną, a jedną z trzech. Do tego skrzypce i flet poprzeczny! Naprawdę pełen szacun dla muzycznej sekcji SKPB w Katowicach! Można by śpiewać do rana, ale czeka nas przecież pierwsze wspólne śniadanie, które trzeba przygotować. A dla takiej ekipy, to niemało sznitek trzeba nasmarować.

Na szczęście śniadania nie zabrakło dla nikogo, a nawet kilka klapsznitek wpadło do plecaków jako prowiant na drogę. A zatem wyruszamy! Tym razem pod wodzą Jonasza, który prowadzi nas żółtym szlakiem (jest i on w końcu!) w kierunku Rysianki. Pogoda jest doskonała, więc przystanek na Hali Redykalnej obowiązkowy. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiej widoczności. I tak oto, po krótkiej przerwie na jedzenie i picie, padamy na kolana przed mapami Beskidu Żywieckiego, aby zrobić swoje pierwsze panoramki. No kto by pomyślał, że źdźbło trawy może pomóc w rozpoznaniu szczytu…

Rysiankę witamy z radosną perspektywą dłuższej przerwy. Jonasz kończy swoje zadanie i przekazuje pałeczkę Bartkowi ps. “Kontrabas” (czy tymczasowy, czy się utrzyma – to się okaże). Idziemy tłumnie do schroniska, żeby zrobić kolejkę do bufetu, jakiej dawno nawet na Rysiance nie widzieli;). Ale nagroda w postaci obiadu, koktajlu czy zimnego piwa (bezalkoholowego) się nam należy! Po chwili błogiego leniuchowania, grzecznie się odliczamy i meldujemy Bartkowi gotowość do dalszej wędrówki. Czerwonym szlakiem ku Bazie Namiotowej na Hali Górowej.
Idziemy przez Trzy Kopce, Halę Cudzichową i Halę Cebulową, a Bartek nie zapomina kilku słów o miejscach, gdzie jesteśmy powiedzieć – jak to przystało na kandydata na Przewodnika Beskidzkiego. Na Halę Miziową tylko rzucamy okiem – tam dotrzemy jutro – by już za moment dojść na Górową. To tu spędzimy dzisiejszą noc. Szybko formują się grupy ochotników – do przyniesienia i porąbania drewna (ta zdecydowanie męska) oraz kuchenna (mieszana, choć ze zdecydowaną przewagą kobiet). W kuchni atmosfera jest gorąca – dosłownie i w przenośni. W końcu powstaje nasza pierwsza wspólna pulpa! Czy dobra? Aż słów brakuje, żeby ją opisać! Szczególnie, jak ma się buzię zapchaną gorącym makaronem z ciągnącym się serem ;) <3

W niedzielny poranek ostatnie porządki przed wyruszeniem na Pilsko. Tym razem przewodzi Ojciec (właściwie Maciek, ale ta ksywka już na tym pierwszym wyjeździe się przyjęła i zostanie :). Jak przystało na dobrego tatę na sam początek prowadzi swoje dzieci na ciacho w Schronisku na Hali Miziowej. Pokrzepieni cukrem i dobrą kawą, wędrujemy na sam szczyt Pilska. Tam rozpościerają się tego dnia przed nami piękne widoki, więc panoramki obowiązkowe! Ale załapaliśmy bakcyla i bardziej brakuje nam czasu, niż chęci, żeby opowiedzieć o wszystkim, co widzimy.

Schodzimy do Przełęczy Glinne. Z małymi przygodami – drobna pomyłka ze szlakiem (komu się nigdy nie zdarzyła? ;) i uraz nogi. Wiemy, że nie zdążymy na planowany pociąg, ale co tam – to przynajmniej godzinka dłużej na tym wypadzie:). Żegnamy Beskid Żywiecki i już myślimy o drzemce w pociągu. Czy komuś udało się zrealizować ten plan? Chyba nie – gadamy całą drogę, komentujemy wyjazd i już nie możemy doczekać się kolejnego!

tekst: Iga Szymańska
foto: Anna Kręcichwost